[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dobre sobie! Przecież to głównie z jego powodu tkwiłam tu,
przemarzając do kości. Nie zapomniałam złożonej sobie samej
obietnicy, że pomogę Tashy, na ile zdołam. A nie mogłam oprzeć
się myśli, że najlepsze, co mogę zrobić, to postawić morderców jej
brata przed sądem.
No i, rzecz jasna, uniemożliwić im wyrządzanie krzywdy innym
ludziom. Takim jak Seth Blumenthal.
- Pamiętam o Nacie - szepnęłam. - Ale chcę to załatwić na
własny sposób. Niech się pan zabiera, zanim pan wszystko sknoci.
- Muszę stanowczo zaoponować - powiedział doktor Krantz. -
Jeśli Seth Blumenthal jest przetrzymywany na terenie tej
posiadłości, macie obowiązek złożyć o tym doniesienie, a potem
usunąć się i pozwolić pracownikom odpowiedniego organu wymiaru
sprawiedliwości wykonać...
- O, cholera - przerwałam mu.
Zwiatło księżyca, odbijając się od śniegu, utrudniało zobaczenie
czegokolwiek za grubymi szkłami jego okularów, ale miałam
wrażenie, że Krantz zamrugał kilka razy oczami.
- Ze co? - wyjąkał.
- Dobrze pan usłyszał - powiedziałam. - Pan i pracownicy
odpowiedniego organu wymiaru sprawiedliwości nie macie zie-
lonego pojęcia, co się kryje za tymi drutami.
- A ty masz. - W glosie Krantza słychać było sarkazm, co
wydawało się zabawne, zważywszy, jakim był palantem.
- Na pewno większe niż pan - odparowałam. - Mamy
przynajmniej szansę, żeby ich infiltrować od środka, zamiast
91
wkraczać tam przy użyciu siły i narażać życie Setha w trakcie
wymiany ognia.
- Infiltracja? - Krantz był szczerze zdumiony. - O czym ty
mówisz? Nie sądzisz chyba, że lepiej...
- Czyżby? - Popatrzyłam na niego spod zmrużonych powiek.
-Jaka liczba następuje po dziewiątce?
Spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.
- Co to ma wspólnego z...
- Proszę odpowiedzieć na pytanie, doktorze Krantz. Jaka liczba
następuje po dziewiątce?
- Dziesięć, oczywiście.
- yle - powiedziałam. - Z czego zrobione są puszki coca--coli?
- Z aluminium, naturalnie. Jessiko, ja...
- Znowu zle. Odpowiedz na oba pytania brzmi: tin*. Prze-
prowadziłam właśnie test na wsioka, który pan oblał. W żaden
sposób nie zdoła pan nikomu wmówić, że pochodzi stąd. Więc niech
się pan stąd zabiera, zanim wszystko zepsuje.
- To żałosne - stwierdził Krantz, wyraznie wzburzony. -Rob,
pan z pewnością...
Rob wyprostował się nagle na skuterze, zwracając głowę w
stronę domu Hendersona.
- Krantz - warknął. - Albo natychmiast pan stąd zniknie, albo
będzie pan miał za chwilę mnóstwo ołowiu w żołądku.
- Co? - Krantz rozejrzał się, zaniepokojony. - O czym...
Rob zeskoczył ze skutera i wepchnął doktorka za drzewo, zanim
ten zorientował się, co się dzieje. W tej samej chwili zobaczyłam to
co Rob: światło na terenie obozu Jima Hendersona, posuwające się
wśród gęstych drzew w naszym kierunku. yródłem światła okazała
się staromodna lampa naftowa. Trzymał ją potężny mężczyzna w
czerwonym stroju myśliwskim. W drugiej ręce miał karabin, a u
boku psa, który mógłby uchodzić za małego kucyka.
Pies pomknął przez śnieg w naszą stronę. Kiedy tak gnał z
wywalonym jęzorem i płonącymi ślepiami, pomyślałam, że to pies z
92
piekła... No wiecie, jak w Psie Baskerville'ów, którego czytaliśmy w
dziewiątej klasie.
Dopiero gdy podbiegł bliżej, zorientowałam się, że to zwykły
owczarek niemiecki. Z gatunku takich, co to łapią cię za gardło i nie
puszczą, nawet jeśli dostaną po łbie kluczem francuskim.
Już szykował się, żeby przeskoczyć dzielące nas ogrodzenie z
drutu kolczastego i to zrobić. Na szczęście, człowiek z bronią za-
wołał: Chigger! Leżeć!" i pies padł na śnieg niespełna pół metra od
nas, warcząc groznie i nie spuszczając z nas oka ani na sekundę.
Mężczyzna z karabinem postawił lampę na ziemi i sięgnął po
coś do kieszeni. Rewolwer, pomyślałam. Karabin robi za duży
bałagan. Wsadzi nam po kuli w głowę i pozwoli Chigge-rowi pożreć
nasze zmarznięte ciała.
Miałam wrażenie, że wszystko na świecie się sprzysięgło,
żebym nigdy nie zobaczyła Roba we fraku.
- Spokojnie - powiedział Rob, podnosząc ręce do góry. -Niech
pan nie strzela. Chcemy tylko pogadać z Jimem.
Właściciel Chiggera nie wyciągnął z kieszeni rewolweru, lecz
walkie-talkie.
- Niebieski Dowódca do Czerwonego Dowódcy - powiedział
do mikrofonu. - Mamy intruzów przy południowym płocie.
Powtarzam. Intruzi przy południowym płocie.
- Nie jesteśmy intruzami - zapewniłam. Po chwili, przy-
pomniawszy sobie, jaką historyjkę przygotowaliśmy na ich użytek
(pomijając fakt, że mieliśmy nie dać się złapać, dopóki Chick z
przyjaciółmi nie ukryją się bezpiecznie w krzakach wokół obozu,
gotowi nas odbić, gdy tylko znajdziemy Setha), poprawiłam się: -
My nie som intruzami. Chcemy się do was przyłończyć. Też chcemy
być Prawdziwe Amerykanie.
Z walkie-talkie Czerwonej Kurtki dobiegł głos. Ten, kto mówił,
posługiwał się chyba jakimś szyfrem.
- Czerwony Dowódco - usłyszałam. - Lokalizacja i transport.
Powtarzam. Lokalizacja i transport.
93
Czerwona Kurtka schował walkie-talkie, wskazał na płot i
wycelowawszy karabin w naszą stronę, powiedział:
- Przełazta tutaj.
Przełażenie przez ogrodzenie z drutu kolczastego nie należy do
przyjemności, zwłaszcza kiedy robi się to pod czujnym okiem
potężnego owczarka niemieckiego o imieniu Chigger. Rob przeszedł
pierwszy i nachylił siatkę na tyle, ile się dało, tak żebym również
stanęła po drugiej stronie w jednym kawałku. Nie poszło mi gładko,
ale jakoś dałam sobie radę. Jedyną szkodę poniósł wewnętrzny szew
moich spodni.
Kiedy już przedostaliśmy się na ziemię Prawdziwych Ame-
rykanów, Czerwona Kurtka burknął: Chodzta" i pokazał, znowu
lufą strzelby, że mamy się posuwać w stronę domu.
Rob obejrzał się na skutery.
- A co z motorami? - zapytał. - Nie trzeba ich jakoś zabez-
pieczyć?
Czerwona Kurtka zarechotał. Z jego ust wydobył się nie tylko
śmiech, ale także strumień tabaki i śliny, który utworzył na śniegu
parującą brązową kałużę.
- Zabezpieczyć, przed czym? - odparł. - Przed szopami czy
oposami?
To była pocieszająca odpowiedz, bo wskazywała, że Czerwona
Kurtka nie jest świadomy obecności doktora Krantza ukrytego za
grubymi sosnami oraz licznych kumpli Chicka, którzy stawili się na
wezwanie do broni rzucone przez właściciela ich ulubionego baru.
- Ruszać się - warknął Czerwona Kurtka do mnie i do Roba.
Więc ruszyliśmy się.
12
94
ługi marsz do domu Jima Hendersona nie przypadł mi do
Dgustu. Normalnie zachwycam się każdą chwilą spędzoną w
towarzystwie Roba Wilkinsa, bo odkąd on skończył szkołę, w której
ja nadal tkwię, nasze spotkania stały się o wiele za rzadkie.
Ale nawet w najmilszym towarzystwie maszerowanie z lufą
strzelby wycelowaną w plecy to żadna frajda. Nie podejrzewałam,
żeby Czerwona Kurtka zastrzelił nas z zimną krwią, mógł się jednak
potknąć o Chiggera albo o jakiś korzeń ukryty pod śniegiem i
przypadkiem nacisnąć spust.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]