[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Markiz lubił, aby jego służący podróżował z nim. W ten sposób Bowers
przyjeżdżał na miejsce razem ze swym panem i nie trzeba było czekać na
powóz aprowizacyjny, w którym zwykle jechała służba i bagaż. Pozostali
członkowie świty markiza podróżowali wierzchem. Valessa zauważyła, że dwaj
czekali obok powozu. Jeden siedział na Saladynie, a drugi na innym równie
doskonałym koniu. Lokaj pomógł jej wejść do powozu, podczas gdy markiz
wsiadł z drugiej strony. Valessie otulono kolana grubym pledem podbitym
futrem. Pomyślała, że chyba w nocy złapał mróz. Słońce jeszcze nie wzeszło i
było bardzo zimno. Markiz kazał ruszać.
Dopiero gdy pokonali krótki odcinek podjazdu, Valessa zapytała cichym
niepewnym głosem:
- Czy pan... mógłby...
Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, markiz nie odwracając głowy rzekł:
- Proszę o ciszę! Nie życzę sobie żadnych rozmów, dopóki nie znajdziemy
się w Londynie.
Chłód, którym powiało z tych słów, uświadomił Valessie, jak bardzo markiz
jest rozgniewany. Kształt kanciastej brody i mocno zaciśnięte wargi
wskazywały na to, że z trudem powstrzymuje się od wybuchu. Odsunęła się
więc tak daleko, jak tylko mogła, i przycisnęła do ściany powozu. Siedzenie
było porządnie wypchane i bardzo wygodne, siedziała jednak jak na szpilkach.
Chciała mu powiedzieć, że to nie jej wina, że została oszukana, podobnie jak i
on. Tymczasem musiała milczeć. Zastanawiała się, jak długo potrwa ta cisza.
Ridgeley Towers było oddalone od Londynu osiemdziesiąt mil. Markiz
wiedział, że wiele lat temu Książę Walii, pózniejszy król Jerzy IV, pobił rekord
w powożeniu, jadąc do Brighton. Jego królewska mość przebył pięćdziesiąt
trzy mile w pięć i pół godziny. Markiz był pewien, że swoim zaprzęgiem może
osiągnąć lepszy wynik. To właśnie zaplanował wczoraj, gdy zdecydował się
opuścić Towers od razu po śniadaniu i zdążyć do Londynu na obiad.
Był zdecydowany pokonać tę drogę jak najszybciej. Ale teraz miał co innego
w głowie, nie zamierzał jednak rozmawiać o tym z kobietą siedzącą obok. Jak
to możliwe, zapytywał sam siebie, że mogłem zostać wyprowadzony w pole w
tak skandaliczny sposób? Pomyślał, może trochę zarozumiale, że Sarah go
kochała. Często tak bywało, gdy miał romans z jakąś ślicznotką. Wiedział, że w
gruncie rzeczy sam ponosi winę za to, co się stało. Ze względu na swe
pochodzenie, a tym bardziej charakter, Sarah nie była odpowiednią kandydatką
na żonę, a z drugiej strony nie miał tu do czynienia z Płatkiem Róży czy
Ognistą Cecylią. Tamte mógł spławić, gdy nie był już zainteresowany ich
wdziękami. Sarah natomiast pragnęła ślubu. Dlatego poczuła się znieważona i
uwłaczał jej fakt, że nie uważał jej za odpowiednią kandydatkę na stanowisko
markizy Wyndonbury. Każda inna kobieta na pewno szlochałaby na jego
ramieniu. Pokazałaby mu, jak bardzo ją unieszczęśliwia, ale na koniec,
oczywiście, pogodziłaby się z tym, co nieuniknione. Sarah miała zbyt wiele ze
swojego ojca. Markiz wiedział, że Fred Wicket walczył jak tygrys, aby dostać
się na szczyty, niepomny na losy ludzi, których po drodze unicestwiał. Sarah
postawiła sobie za cel zrujnować jego pozycję towarzyską i bez wątpienia jej
się to udało. Poprzedniego wieczora podczas rozmowy ledwie dostrzegł
nieszczęsne stworzenie, które zostało wkrótce potem jego żoną, ledwie
pamiętał, jak wygląda. Na pewno była bardzo chuda, nie wiedział nawet, czy
podczas obiadu miała na sobie odpowiedni strój. Jeśli Sarah mówiła prawdę i ta
kobieta pochodzi z rynsztoka, co można na to wszystko poradzić? Już widział
miny swoich krewnych, gdy się dowiedzą, że on, którego błagali i prosili, aby
się ożenił, sprawił sobie taką żonę. Brakuje tylko, żeby ta mała mówiła
akcentem cockney*.
* Cockney - gwara londyńska z uboższych dzielnic.
Oczywiście i ona będzie triumfowała, pomyślał z rozpaczą, tak jak wczoraj
wieczorem Sarah pokazująca mu świadectwo ślubu. Jej twarz, która zawsze
wyglądała bardzo atrakcyjnie, stała się groteskowo szpetna, gdy szydziła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]